Po wakacjach. Bezkarne szaleństwa?
Czas na podsumowanie wakacji. Czy udało mi się zachować wagę pomimo 2 tygodni spędzonych poza domem i wielu wakacyjnych pokus?
Wyjechałam na wakacje zaopatrzona w moje żelazne zapasy – puszki z tuńczykiem, płatki owsaine, orzechy nerkowca, jabłka i jedzenie na drogę w plastikowym pudełku 🙂 W pudełku miałam kawałki indyka pieczonego w musztardzie oraz plastry papryki i ogórka – to dwa najbardziej trwałe warzywa nadające się zabrania ze sobą w drogę.
Zamierzałam zachować równowagę, to znaczy kontynuować zdrowe nawyki, a jednocześnie w kontrolowany sposób pozwalać sobie na różne odstępstwa, bo od czego w końcu są wakacje? Wyżywienie mieliśmy w zakresie własnym, robiliśmy sobie śniadania i kolacje (to duże ułatwienie), a na obiady chodziliśmy do dość przypadkowych restauracji. Większość czasu spędziliśmy w Austrii, w Tyrolu – to ważny fakt w mojej wakacyjnej historii, ze względu na tamtejszą kuchnię 😉
Moje zasady w czasie wakacji były następujące: na śniadanie zawsze płatki owsiane z owocami (jabłko, brzoskwinia lub grejpfrut), picie dużych ilości wody, jedzenie co 3 godziny (w tym celu nosiłam ze sobą zawsze jabłka i orzechy), przed wypiciem alkoholu obowiązkowe zjedzenie białka. W praktyce wyglądało to w ten sposób, że jadłam „przepisowe” śniadania, przekąski i kolacje, a reszta – cóż… 🙂 Największym wyzwaniem były austriackie cukiernie – tutaj dają o sobie znać tradycje Księstwa Austro-węgierskiego i wspaniała kultura picia kawy, której nieodłącznym elementem są przepyszne torty i ciastka… Kawiarnie spotyka się na każdym kroku, a wybór słodkości za witryną naprawdę robi wrażenie, bo nie tylko pięknie wyglądają, ale i niesamowicie smakują. Tak więc prawie codziennie ulegałam pokusie zjedzenia czegoś słodkiego do kawy, bo kawę jak najbardziej piłam, zresztą nigdy nie planowałam jej odstawić na stałe. Dzięki diecie ograniczyłam znacznie (!) jej ilość i już nie przesadzam, a odstawiam ją w okresie powtórek diety.
Kolejne moje grzeszki to 1-2 lamki czerwonego wina wieczorem z pełnym zachowaniem zasad (tutaj mój wpis o piciu alkoholu). Mam też na sumieniu grzeszki obiadowe, ale nie tak znów wiele, bo szybko zmęczyła mnie ciężka i tłusta kuchnia tyrolska charakterystyczna zresztą dla ludności żyjącej w górach (a Alpy to nie góry, ale wręcz górzyska, ich wielkość i masywność robi wrażenie). Jadałam też sałatki, ale te z kolei miejscowi mają zwyczaj doprawiania na bardzo kwaśno, brrrr… Raz postanowiłam zjeść coś lekkiego na ciepło i z wegetariańskiego menu wybrałam omlet z pieczarkami. Tymczasem spodziewany przeze mnie „omlecik” okazał się omletem wielkim jak młyńskie koło i został podany w towarzystwie góry gotowanych ziemniaków… Ludzie gór jedzą duże porcje 😉 W końcu odkryłam w pobliskiej restauracji zupę-krem z pomidorów i to był strzał w dziesiątkę. W kuchni tyrolskiej warzyw jest jak na lekarstwo (nie licząc kapusty i ziemniaków).
Pod koniec pobytu czułam, że zdolności cukiernicze Austriaków mogą źle odbić się na mojej wadze… Dlatego po powrocie czym prędzej przeszłam na dietę, z sumie z pewną ulgą, bo stosowanie diety daje mi duży komfort psychiczny – wiem co i jak, nie mam rozterek, jem same dobre rzeczy, wiem, że metabolizm korzysta. Odważyłam się zważyć dopiero po 4 dniach diety. Na wadze było tylko 40 dkg na plusie. Co za ulga – wakacyjne szaleństwa uszły mi na sucho! Po kolejnych 3 dniach wróciam do mojej wagi docelowej.
Czasem boję się, że to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, ale ta dieta naprawdę przyspiesza metabolizm.
A jakie są Wasze wakacyjne doświadczenia dietetyczno-żywieniowe?